sobota, 17 stycznia 2015

Nowa rzeczywistość

Podróż do Stanów od samego początku traktowałem jako swego rodzaju wyzwanie - obejmujące najpierw skompletowanie potrzebnych dokumentów i zdobycie stypendium, później załatwienie wszystkich formalności, przetrwanie lotu i procedur z nim związanych, kończąc na adaptacji do odmiennych warunków życia. Kiedy człowiek uczy się o jakimś państwie ponad 4 lata, poznaje jego kulturę, historię, społeczeństwo, i to na wszystkie możliwe sposoby (znajomi studenci amerykanistyki potwierdzą), to wyrabia się pewnego rodzaju zdanie na jego temat. W głowie powstaje obraz, który jest jeszcze bardziej potęgowany, kształtowany lub szlifowany przez wszelkiego rodzaju teksty kultury (na marginesie - to właśnie temat mojej pracy magisterskiej). Tym bardziej dziwne jest bezpośrednie zetknięcie się z tym krajem - Stanami Zjednoczonymi - już nie poprzez dziesiątki filmów, seriali, płyt, czy kursów akademickich o kulturze, społeczeństwie, historii, prawie, religii, czy tożsamości tego narodu.


Kiedy kontaktowałem się z moimi znajomymi po przyjeździe, praktycznie każda osoba zadawała mi to samo pytanie - jakie są moje pierwsze wrażenia. A ja za każdym razem odpowiadałem to samo. Pisałem, że rzeczywistość jest tutaj zupełnie inna niż w Polsce. Nie wiem czy lepsza czy gorsza, po prostu inna. Warto w tym momencie zaznaczyć, że nie mieszkam w metropolii, ani nawet w wielkim ośrodku miejskim. Uczelnia, na której przebywam mieści się w Carlisle, PA, mającym około 19 000 mieszkańców. Amerykańska prowincja, nie za duże miasteczko nawet jak na polskie warunki. To ma swoje plusy i minusy. Sam jestem niesamowicie zadowolony z takiej opcji, bo można doświadczyć tej odmiennej rzeczywistości bardzo bezpośrednio. Społeczność jest mała, nic nie przytłacza, aklimatyzacja jest zapewne przez to dużo łatwiejsza.



Wracając jednak do mojego twierdzenia o nowej rzeczywistości, to osoby, którym o tym spostrzeżeniu pisałem przyznawali mi rację, bez wyjątku. Nie można tego dokładnie wytłumaczyć tego zjawiska. Można to porównać chociażby do wyjazdu z Polski do Niemiec, czy nawet do Czech. Niby jest podobnie, ale to jednak nie to samo. W USA to "nie-to-samo" jest dane do potęgi. Otoczenie jest przyjazne, schludne, zadbane, dobrze oznaczone, przyjazne. Przynajmniej takie jest moje pierwsze wrażenie. To, co niesamowicie uderza po kilku dniach pobytu, to potwierdzanie się wszelkich stereotypów dotyczących obrazu Ameryki, które można zaczerpnąć z filmów czy seriali. Tak, domki jednorodzinne wyglądają dokładnie tak samo, tak, centrum Carlisle wygląda jakby żywcem wyciągnąć je z filmu rodzinnego, który zwykle udaje się zobaczyć w niedzielne popołudnie; po Walmarcie jeżdżą otyli ludzie w wózkach elektrycznych, a flagi powiewają przy prawie każdym domu.


To co uderzyło mnie jednak najbardziej, to nie wygląd otoczenia, a to w jaki sposób zachowują się ludzie. Wszyscy, dosłownie wszyscy, od służby celnej na lotnisku w Chicago, przez kierowców, którzy za każdym razem przepuszczają mnie na przejściach dla pieszych, nieznajomego pana, który widząc, że robię zdjęcia spacerując po ulicy uśmiechnął się i przywitał, po panie kucharki, sprzątaczki i pracowników administracji na uczelni - wszyscy są otwarci, pytają się czy mogą w czymś pomóc, tłumaczą, zagadują, pytają się skąd jesteśmy i co robimy, uśmiechają się i są niesamowicie uprzejmi. Raz jeszcze, wiem, że mogę być nieobiektywny, ale takie jest moje pierwsze odczucie. Jestem tutaj trzy dni, a każda pojedyncza osoba, którą widziałem jest dla mnie naprawdę ogromnie uprzejma i skora do pomocy. To na pewno pomaga w adaptacji do nowego środowiska.



Sam Dickinson College i to jak wygląda to temat na osobną dyskusję. Widać, że każdy student płaci tutaj grube pieniądze za możliwość studiowania. Wyposażenie sprawia, że dostaje się oczopląsu, wielkość biblioteki jest niewiarygodna, organizacja całego kampusu zachwyca. Tak, wiem, same superlatywy, ale to naprawdę, naprawdę robi ogromne wrażenie. Wczoraj byłem oprowadzany przez studenta Dickinsona wraz z kandydatami na studentów i ich rodzicami po całym kampusie, mogłem wejść do najciekawszych miejsc i poznać ich historię, co tylko jeszcze bardziej upewniło mnie w przekonaniu, że Stany to bez wątpienia inny stan świadomości i inna rzeczywistość. Na dowód załączyłem do tekstu kilka zdjęć, wykonanych podczas mojego pierwszego dłuższego spaceru po okolicy.



Dzisiaj byłem za to pierwszy raz w życiu na meczu amerykańskiej akademickiej koszykówki, ale to jest już temat na zupełnie inną dyskusję. W najbliższą środę wybieram się na kolejny mecz (GO RED DEVILS!), więc możecie się spodziewać kolejnej notki właśnie na ten temat. Tymczasem, po raz kolejny, warto przeżyć doświadczenie zmiany realiów polskich, czy nawet europejskich na amerykańskie. Pewnego rodzaju mały szok kulturowy gwarantowany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz