środa, 18 lutego 2015

Pierwsze spotkanie z miejską dżunglą: Nowy Jork i Filadelfia

Jakoś w listopadzie 2014, kilka miesięcy przed wylotem do Stanów udało mi się kupić kilka biletów na Megabusa za $1 (dzięki Andrzej!), dzięki którym zaplanowałem sobie podróż do Filadelfii i Nowego Jorku w dniach od 11 do 17 lutego. Wczoraj w nocy wróciłem z tego tygodniowego wypadu z całym mnóstwem obserwacji. Nie chcę jednak pisać po kolei co robiłem każdego dnia, bo to chyba nie ma sensu, wolę raczej podzielić się moimi spostrzeżeniami i ogólnymi refleksjami na temat tego co widziałem w tych dwóch, bardzo znaczących miastach.

Panorama Filadelfii z wysokości 31th Street

Panorama Nowego Jorku z wysokości wjazdu do Lincoln Tunnel

Na początku mały skrót wydarzeń. Swoją podróż rozpocząłem 11 lutego z samego rana, kiedy to wsiadłem do autobusu odjeżdżającego z Carlisle do Harrisburga. Tam czekałem półtorej godziny na przesiadkę do Filadelfii. Przejazd trwał około 2,5 godziny, po czym kolejny krótki postój i wyjazd do Nowego Jorku (kolejne 2,5 godziny), do którego dotarłem około 18:00. Byłem tam do niedzieli 15 lutego, kiedy to przed południem wyjechałem do Filadelfii, gdzie zostałem do popołudnia 17 lutego. Do powrotnego autobusu wsiadłem o 16:45, więc w Harrisburgu byłem kilka minut przed 19:00. Biorąc pod uwagę, że ostatni lokalny bus odjeżdża do Carlisle około 17:30, to musiałem poprosić znajomą (dzięki Ania!) o podwózkę do mojego mieszkania. Tak właśnie, po tygodniu, około 21:00 17 lutego wróciłem z mojej pierwszej poważniejszej wyprawy po Stanach. Warto zaznaczyć, że trafiliśmy na jeden z najzimniejszych tygodni tej zimy, spowodowany arktycznym frontem znad Kanady (dzięki Kanada!...). Temperatura oscylowała pomiędzy -15 a -6 stopni Celsjusza, ale odczuwalna była na poziomie -25 - -15 w związku z lodowatym wiatrem.

Trzeba przyznać, że bardzo ciężko jest zapamiętać wszystkie refleksje, jakie przychodzą do głowy, także wybaczcie, jeśli niektóre rzeczy będą opisane bardzo ogólnikowo. Mam tylko nadzieję, że w miarę pisania, coraz więcej rzeczy będzie się przypominać. Nie bez znaczenia jest także to, że podczas tego tygodnia zrobiłem około 1400 zdjęć, więc mam się na czym oprzeć, jak również pokazać wam co nieco z tego co sam widziałem i doświadczyłem. Z całej podróży wyniosłem mnóstwo refleksji i spostrzeżeń, jak również poważnie nadwyrężone kolano, które próbuję teraz doprowadzić do porządku. Niemniej, postaram się Wam przybliżyć jak najwięcej rzeczy, które zaobserwowałem.

Wielkość

Pierwsza rzecz, którą zauważyłem, już po wyjściu z autobusu w Filadelfii, to wielkość miasta, zarówno ta horyzontalna, jak i wertykalna. Charakterystyczny skyline amerykańskiego miasta był widoczny już z kilku kilometrów, jednak jak stanie się pośród tych wszystkich wieżowców, to wrażenia są niesamowite, zwłaszcza, jeśli ktoś, jak ja, nigdy nie widział na własne oczy tak wysokich budowli. Filadelfia co prawda nie przewyższa swoją wielkością nawet Warszawy, ale samo centrum robi dość duże wrażenie. Muszę przyznać, że za pierwszym razem kiedy przechadzałem się ulicami tego miasta, ta wielkość trochę mnie przytłaczała, co teraz wydaje mi się to trochę śmieszne, biorąc pod uwagę to, co czekało mnie w Nowym Jorku.

Miałem to szczęście, że do NY wjeżdżałem od strony Lincoln Tunnel, przez co przy wjeździe do tego słynnego tunelu mogłem podziwiać piękną panoramę większości Manhattanu. Przystanek Megabusa znajduje się na skrzyżowaniu 7th Ave i 28th Street, dzięki czemu już z poziomu autobusu mogłem obserwować ogrom tej metropolii. Kiedy wysiadałem było już ciemno, więc nie mogłem zobaczyć tego ogromu w pełni, ale pomyślcie, że żeby zobaczyć wierzchołek budynku po przeciwnej stronie ulicy trzeba popatrzeć prosto do góry, inaczej nie można objąć go wzrokiem. Pod jeszcze większym wrażeniem byłem następnego dnia, kiedy byłem w stanie w pełni zobaczyć to jak niesamowicie wysokie są te budynki, jak gęsto usytuowane i jak nie sposób zobaczyć gdzie się kończą. Co dziwne, ogrom budynków Nowego Jorku jakoś wyjątkowo nie przytłaczała. Ciężko to opisać, ale na pewno warto przeżyć.

Poza wysokością, pozostaje także poziome rozplanowanie miasta, i Nowy Jork w tym względzie jest po prostu niewyobrażalnie ogromny. Przykładem na to może być to, że jechałem około pół godziny metrem z środkowego Manhattanu na Brooklyn, i to wcale nie na obrzeża, bo na Bushwick. Przez całą drogę mijałem bardzo gęsto zabudowane dzielnice. W końcu mieszka tam ponad 2,5mln ludzi (183 km2!). Na mapie to wszystko wydaje się takie małe i do ogarnięcia, jednak rzeczywistość bardzo szybko weryfikuje założenia i nagle okazuje się, że zakładaną odległość przemierza się dwa razy dłużej niż się spodziewało. To miasto jest po prostu kolosalnie ogromne, niesamowicie gęsto zaludnione i niesamowicie zróżnicowane, o czym zaraz opowiem.

Empire State Building, zdjęcie zrobione w Bryant Park, NY
 
Widok na południe Central Parku, NY

Grand Central, NY

Widok na południe Central Parku, NY

Życie miasta

Miejska dżungla. To było pierwsze określenie, które przyszło mi do głowy po przejściu kilku ulic w kierunku najbliższego przystanku metra, by dostać się do miejsca swojego pierwszego noclegu. To miasto żyje własnym życiem. Jest dynamiczne, pędzące, tworzące swój własny, bardzo charakterystyczny krwiobieg. Nie wiem jak to inaczej określić, trzeba po prostu być rzuconym w samo serce tego zgiełku, żeby móc w pełni zrozumieć o co chodzi. Nie spotkałem się z tego typu wrażeniami w żadnym z miast w jakich kiedykolwiek byłem. Jeśli ktoś z was kiedyś narzekał, że w Krakowie, czy w moich Gliwicach nic ciekawego się nie dzieje, to na pewno powinien się wybrać do Nowego Jorku. Już przez samo oglądanie zachowania ludzi na ulicy widać, że to miasto jest pełne wigoru i mnóstwa ciekawych wydarzeń, czekających by je odkryć. Z tym tematem wiążą się bezpośrednio dwa kolejne, więc nie będę się za bardzo rozpisywał.

Times Square, NY

Okolice 23 Street, NY

Miasto w mieście
 
Podczas naszego (bo byłem w NY i Filadelfii razem z Natalią, która tak samo jak ja uzyskała stypendium do pobytu w Dickinson College) pobytu postanowiliśmy skorzystać z usług Free Tours by Foot (wycieczki z przewodnikami na zasadzie wolnych datków). Dzięki temu mogliśmy zobaczyć nie tylko typowe atrakcje turystyczne, ale także te bardziej nietypowe miejsca w Nowym Jorku i Filadelfii, o których normalnie byśmy nie pomyśleli, albo najzwyczajniej w świecie zignorowali. Kiedy doda się do tego fakt, że mieszkaliśmy w sumie w 4 różnych lokalizacjach podczas 6 nocy (Couchsurfing!) to dawało to nam duży potencjał do poznania wielu twarzy tych ośrodków miejskich.

Kiedy chodziliśmy po mieście, często wystarczyło nawet tylko przejść przez ulicę, by wejść do zupełnie innego miasta. Najbardziej oczywistym przykładem jest tu np. Chinatown, które graniczy z Little Italy na Manhattanie. To tak, jakby w ciągu kilku minut przenieść się z Nowego Jorku do Pekinu, a kilkanaście minut później do Neapolu, dosłownie. Niby architektura zamknięta w ramach robotniczego Nowego Jorku, jednak wszystko jest inne, otaczająca kultura, ludzie, język, szyldy, restauracje, sklepy, to wszystko wskazuje, że na moment opuściło się Nowy Jork. I tu nie chodzi tylko o etniczne rejony Manhattanu. Lower Manhattan, to zupełnie inny świat niż Upper West Side; Midtown to coś absolutnie innego od Lower East Side. Mało tego! Bushwick, gdzie spędzilismy pierwsze dwie noce jest zdecydowanie inny od Prospect Heights, gdzie spędziliśmy trzecią noc, mimo to, że obydwie te dzielnice zawierają się w ramach Brooklynu i są oddzielone od siebie o około 3-4km. Każda jest bardzo charakterystyczna, zamieszkana przez bardzo charakterystyczną mieszankę ludności, co da się odczuć na każdym kroku.

Chinatown, NY

Little Italy, NY

Kultura obok kultury

Z charakterystyką każdej z dzielnic wiążę się kolejna refleksja, która nasunęła mi się po kilku dniach poza Carlisle. W Polsce, wiadomo, mamy jednolitą, bardzo homogeniczną strukturę rasowa, czy etniczną. W Stanach jest zdecydowanie, zdecydowanie inaczej. Kiedy jechało się metrem, czy nawet przechadzało ulicą, widać i słychać było niesamowitą różnorodność, mieszanki etniczne, tła kulturowe z całego świata. Wszystkie te grupy żyją ze sobą, pracują ze sobą, mieszkają ścianę w ścianę, mieszają się i wpływają na siebie. W trakcie moje podróży mieszkałem m. in. u Hindusa i Amerykanina meksykańskiego pochodzenia (a raczej Meksykanina ze Stanów, dzięki Jesús!). Nikt tu nie zapiera się własnego pochodzenia, duma z miejsca urodzenia, czy rodzinnego kraju jest wyczuwalna. Nowy Jork jest tu ekstremalnym przykładem, gdzie nie da się przejść ulicy nie widząc przekroju grup etnicznych z całego świata. Mimo istnienia wydzielonych dzielnic etnicznych, jak wspominane Chinatown, czy Little Italy, to jakoś nie wyczułem animozji czy wybitnych konfliktów. Miasto, z całym bagażem różnorodności kulturowych, sprawia raczej wrażenie maszyny, gdzie mimo różnic, wszyscy znają swoje miejsce i w miarę możliwości współpracują.

Stacja metra 50th Street Station, mozaika autorstwa Lilliany Porter z serii "Alice, The Way Out", NY

Museum of Modern Art, NY

Retoryka

Przy okazji przechadzania się po Nowym Jorku i korzystania z usług przewodników zauważyłem, może i drobną, ale bardzo rzucającą się w oczy rzecz. Amerykańska retoryka, czy to w przypadku osób, które chcą opowiedzieć o swoim prywatnym życiu, historii budynku, dzielnicy, czy o pokoju w muzeum, jest wręcz zachwycająca. Ludzie, którzy zarabiają na życie opowiadaniem historii, robią to znakomicie, z niewiarygodnym zainteresowaniem i zaangażowaniem. Znając kontekst, i umiłowanie Amerykanów do nauki umiejętności retorycznych i stosowania ich w praktyce, od razu można to zauważyć. W tym miejscu należy odnotować niewiarygodnie uprzejmego pana przewodnika z Theodore Roosevelt Birthplace National Historic Site oraz większość naszych przewodników z Free Tours by Foot. Polecam!

Pomnik Benjamina Franklina w Franklin Institute, PHI

WTC

Chyba najbardziej było to widać przy okazji wizyty na Ground Zero, gdzie oprowadzający nas Amerykanin irlandzkiego pochodzenia opowiadał nam o tym jak przeżył 11 września, o jego refleksjach, o tym jak Nowy Jork przeżył tę tragedię i podniósł się na nowo. Bardzo możliwe, że wizyta w tamtym miejscu zrobiła na mnie największe wrażenie podczas mojej wizyty w Nowym Jorku. Nie ze względu na ogrom Freedom Tower, czy kolosalnych rozmiarów pobliskich budynków, chociaż te także zapierały dech, ale przede wszystkim ze względu na atmosferę miejsca. Jak nasz przewodnik mówił, Amerykanie uważają to miejsce za święte i pełne czci dla ofiar, co naprawdę było czuć wokoło. Nie byłem co prawda w muzeum 9/11, ale sam park, z naprawdę niewiarygodnie dużymi fontannami na miejscu dawnych wież robi wielkie wrażenie. Być w tamtym miejscu, kiedy dokładnie pamięta się tamten straszny dzień, to duże przeżycie, zwłaszcza kiedy słucha się opowieści bezpośrednich świadków.

Freedom Tower, NY


Kontrasty

Mówi się, że Stany Zjednoczone to kraj kontrastów. Podczas tej podróży przekonałem się jak bardzo to prawda. Nie tyle chodzi mi o różnice w podejściu do spraw religijnych, politycznych, czy kulturowych, ale o ekonomię. Z jednej strony mamy genialnie prosperujący biznesowy Dolny Manhattan, a wystarczy wieczorem przejechać się metrem, żeby dostrzec jak dużo bezdomnych, czy ludzi, po których naprawdę widać ogromną biedę żyje w tym mieście. Są takie dzielnice, i wcale ich niemało, gdzie śmieci walają się po ulicy, widać ogólną biedę i codzienną walkę o powiązanie końca z końcem. Jeśli ktoś ma jeszcze jakieś przekonanie o tym, że Stany to kraj mlekiem i miodem płynącym to stanowczo i jednoznacznie - takim nie jest. Różnice ekonomiczne widać praktycznie na każdym kroku, gdzie biznesmeni w garniturach za kilka(naście) tysięcy dolarów mijają się z osobami, które zbierają puszki. Jeszcze bardziej widać to w Filadelfii, gdzie bieda jest jeszcze większa. Mieszkałem w zachodniej części tego miasta, która w przeważającej części jest Afroamerykańska i strasznie biedna. Zatrzymałem się przy 49. ulicy, a od 52. ulicy nieformalnie zaczyna się czarne getto. Prawdziwą zmianę zauważa się jednak wtedy, gdy idąc od centrum przechodzi się bodaj 42. ulicę. W tamtym miejscu kończy się dzielnica uniwersytecka, a zaczyna zwykły, mieszkalny, bardzo biedny rejon. Podczas spaceru, trwającego półtorej godziny można zaobserwować praktycznie wszystkie warstwy społeczne, które zamieszkują konkretne części miasta. Niby razem, a jednak osobno. To jednak nie zmienia faktu, że różnice społeczne są widoczne na pierwszy rzut oka, już kilka chwil od wyjścia z autobusu.

Okolice Tompkins Square Park, dokładnie E 9th Street i Avenue C w East Village, NY

52nd Street między Irving Street a Locust Street, PHI

To tylko niektóre z refleksji, które nasuwają mi się na myśl po tygodniu spędzonym w drodze pomiędzy Carlisle, Filadelfią, a Nowym Jorkiem. Jeśli ktoś ma jakieś pytania, czy wątpliwości, to większość z Was wie jak się ze mną skontaktować, z chęcią porozmawiam na temat tego, co widziałem. Jeśli coś mi się jeszcze przypomni, to poświęcę temu kolejny wpis.

Na dodatek, mogę już teraz z całą odpowiedzialnością ogłosić moje dwie kolejne podróże (i mam nadzieję, że jedne z wielu), które odbędę w kwietniu i maju. W dniach 17 kwietnia - 4 maja, wybiorę się na podróż, o której marzyłem już od bardzo, bardzo dawna. Zwiedzę State College, Cleveland, Toledo, Detroit i Chicago, skupiając się przede wszystkim na tych dwóch ostatnich. Zaraz po powrocie z tej wyprawy wrócę do Nowego Jorku w dniach 8 - 15 maja, więc jeszcze na pewno będę mieć o czym pisać.

Tymczasem, korzystając z sytuacji, chciałem podziękować wszystkim, którzy czytają bloga i dopytują się kiedy pojawią się kolejne wpisy. To na pewno motywuje mnie do działania, obserwacji i zapamiętywania jak największej ilości informacji. Jak tylko coś przyuważę i postanowię, że jest godne odnotowania, to na pewno to spiszę i podzielę się wrażeniami.


1 komentarz: